Z samego rana pędzimy na Muttonbird Island. Zalet tej mini wysepki jest kilka. Jest ona mini rezerwatem, jest mała, jest tam dużo żyjątek, góra nie jest wysoka, a widoki na zatokę i panoramę Coffs rewelacyjne.
Tam też o mało co nie dostaje zawału gdy przed sobą na drodze spotkam tych dwóch przyjaciół, myśląc w pierwszym momencie, że to jakiś niefajny wąż.
Po zwiedzaniu rezerwatu jemy śniadanie przy promenadzie wśród latających nad naszymi głowami fruwających przyjaciół. Czujemy się trochę jak w zoo
;)
Następnie pędzimy na kolejny punkt widokowy w Coffs - Sealy Lookout. Wdrapujemy się tam drogą, która biegnie wśród plantacji bananowców. Na miejscu oczywiście widoki i jeszcze raz widoki
:)
Opuszczamy Coffs i kierujemy się na zachód w stronę drogi potocznie nazywaną "Waterfall Ways", gdyż jak sama nazwa wskazuje po drodze napotkamy na kilka wodospadów.
Nie zapominamy spoglądać także w niebo
:) Tak wiem, mam brudny obiektyw
:P
Pierwszy z nich napotykamy już na jednym z parkingów. Taki no name po środku niczego
:)
Kolejny punkt to wodospad Dangar, znajdujący się nieopodal miejscowości Dorrigo.
Droga pomiędzy wodospadami to iście australijskie klimaty czasem do złudzenia przypominające mi Wielką Brytanię.. no może czasem drzewa bardziej bujniejsze
;)
Kolejnym z nich jest Upper and Lower Falls.
Odlegość pomiędzy nimi jest w sam raz na krótki spacer przez las bez samochodu.
Biała dama
;)
Wollomombi to kolejny, a zarazem ostatni wodospad, na naszej wodospadowej trasie. Najmniej zjawiskowy, jednak w najbardziej efektownym krajobrazie.
Idziemy w stronę drugiego punktu widokowego i zonk...
Czas wracać, gdyż według naszej złotej zasady jeździmy do zachodu słońca. Oczywiście i tym razem jechać i tak będziemy w ciemnościach, gdyż dojechać musimy do Grafton. Do wyboru mamy dwie drogi, skrótem ale po sporych serpentynach i raczej drogą podrzędną lub powrót do drogi głównej i dalej przez Coffs Harbour do Grafton. Decydujemy się na wersję z drogą główną. Co z tego jak w pewnym momencie przegapiamy zjazd i po 30km dalej orientujemy się, że wjechaliśmy w drogę, która co prawda jest krótsza, ale nie koniecznie szybsza no i bardziej kręta. Postanawiamy kontynuować i nie wracać się z powrotem. Co prawda jest już dawno po zmroku ale co tam
:) Po kilkunastu minutach mijamy dość pokaźny znak alarmujący o ostrożnej jeździe, gdyż.. na drodze spotkamy dzikie krowy. Ok.. nie musieliśmy czekać zbyt długo by przekonać się o tym, że znak takiej wielkości nie stał bez powodu. Liczyliśmy na jedną dwie no może maksymalnie kilka krów na drodze, gdzieś na poboczach. Naliczyliśmy około setki, a nasza jazda żółwim tempem, przypominała slalom wśród nich. Krówki za nim miały to, że stoją sobie na środku drogi. Minęliśmy około 7-8 stad krów, w różnych etapach. Oczywiście najgorzej bywało na zakrętach, gdyż nie wiadomo było kiedy przed maską pojawią ci się te kopytne stworzenia. Jeśli kiedykolwiek z Waterfall Way wracać będziecie na północny wschód omijajcie tę drogę z daleka
:P
Koniec końców przejechaliśmy bez żadnych otarć i docieramy do Grafton uradowani, że wreszcie koniec. Zajeżdżamy na pobliską stację po napój dla Toyoty, a przed nami policemani
:) Podbiegają do nas i natychmiast każą nam zostawić wszystko i przejść na drugą stronę ulicy, gdyż jakiś wariat grozi podpaleniem stacji... eh. Ledwo co ochłonęliśmy po serpentynowo-krowich wrażeniach a tu kolejne. Po kilku minutach stania na chodniku policemani stają na wysokości zadania i krępują delikwenta, dzięki czemu bez problemu możemy wrócić do auta i zatankować
;) Cały czas się tylko zastanawialiśmy czym on chciał podpalić tą stację?
My postanawiamy nadrobić trochę czasu i decydujemy się na dalszą jazdę. W środku nocy docieramy do Gold Coast i lądujemy na jednym z serwisowych parkingów na kolejny samochodowy nocleg.
Kolejna ostatnia już część niebawem
;)Gdybym miał brać udział w konkursie na najdłużej pisaną relacje to pewnie zająłbym w niej pierwsze miejsce
:D Zapraszam na ostatnią cześć relacji z Australii, w której zamkne praktycznie wszystkie wątki
;)
W środku nocy docieramy do Gold Coast, gdzie bezskutecznie próbujemy znaleźć jakiś jeszcze czynny kemping. Nie udaje się, wiec szukamy ustronnego parkingu, gdzie będzie można przespać się w aucie.
Z samego rana pędzimy w stronę wybrzeża, by móc w końcu zobaczyć słynny surfers paradise. Nasz parking znajdował się gdzieś na obrzeżach, tak więc zajmuje nam nieco czasu by dojechac do centrum. Po drodze wśrod ulic czujemy się jak w Miami w USA. Wszędzie palmy, czysto sterylnie, większość ludzi wozi sie kabrioletami, a temperatura powietrza jest lepsza niż doskonała
:)
Wreszcie docieramy na bulwar. Generalnie jednym słowem - jeśli ktoś jest wielbicielem szerokich piaszczystych plaż z lazurową wodą - będzie zadowolony.
Po długim spacerze i krótkim plażowaniu idziemy szukać kempingu. W dzień już bez problemu odnajdujemy interesujące nas miejsce, rozbijamy namiot i pędzimy w stronę centrum.
Miasto jest typowo wieżowcowe. Poza drapaczami chmur w Gold Coast spotkać możecie... więcej drapaczy chmur
;)
Uciekamy kawałek na polnoc, na punkt widokowy skąd widać panoramę miasta.
Wieczorem wracamy do centrum, na wspinaczke na Skypoint (ten budynek ze szpicem). Generalnie jeśli komuś nie zależy to nie polecam. Niby widoki są faktycznie fajne, gdyż wybieramy się tam o zachodzie słońca - ale... nie możecie wziąć ze sobą żadnych dodatkowych przedmiotów na szczyt łącznie z aparatami czy telefonami itd. Wszystko ze względów bezpieczeństwa (czyt. chcemy zbić na was jeszcze więcej kasy). Przewodnik oczywiście dysponuje swoim aparatem, wchodzi każdemu w 4 litery no i robi zdjęcia, które oczywiście możecie sobie dokupić. Plusem biletu wspinaczkowego jest to, że po zakończeniu wejścia ponownie zupełnie za darmo można wjechać na ostatnie piętro i zza szyby porobić sobie nieco swoich zdjęć.
Na drugi dzień pędzimy do oddalonego o godzinę jazdy autem Brisbane. Postanawiamy zwiedzić nieco centrum i ogród botaniczny, który był dość obszernie opisywany we wszystkich przewodnikach. Jak się okazało na miejscu autorzy nie mylili się. Ogród przede wszystkim jest ogromny, a mało tego - jest w trakcie rozbudowy.
Rzeczywiscie trasa przypomina zielone pola w Szkocji. Zupelnie inna roslinnosc i krajobrazy jak w Queensland no ale nie ma sie co dziwic odleglosc robi swoje
;)
sorki za mały off w relacji, ale mam urwanie glowy w pracy i totalnie brak czasu na wszystko inne. Za tydzien wszystko wroci do normy i relacja będzie miala swój ciąg dalszy
:)
Z samego rana pędzimy na Muttonbird Island. Zalet tej mini wysepki jest kilka. Jest ona mini rezerwatem, jest mała, jest tam dużo żyjątek, góra nie jest wysoka, a widoki na zatokę i panoramę Coffs rewelacyjne.
Tam też o mało co nie dostaje zawału gdy przed sobą na drodze spotkam tych dwóch przyjaciół, myśląc w pierwszym momencie, że to jakiś niefajny wąż.
Po zwiedzaniu rezerwatu jemy śniadanie przy promenadzie wśród latających nad naszymi głowami fruwających przyjaciół. Czujemy się trochę jak w zoo ;)
Następnie pędzimy na kolejny punkt widokowy w Coffs - Sealy Lookout. Wdrapujemy się tam drogą, która biegnie wśród plantacji bananowców. Na miejscu oczywiście widoki i jeszcze raz widoki :)
Opuszczamy Coffs i kierujemy się na zachód w stronę drogi potocznie nazywaną "Waterfall Ways", gdyż jak sama nazwa wskazuje po drodze napotkamy na kilka wodospadów.
Nie zapominamy spoglądać także w niebo :) Tak wiem, mam brudny obiektyw :P
Pierwszy z nich napotykamy już na jednym z parkingów. Taki no name po środku niczego :)
Kolejny punkt to wodospad Dangar, znajdujący się nieopodal miejscowości Dorrigo.
Droga pomiędzy wodospadami to iście australijskie klimaty czasem do złudzenia przypominające mi Wielką Brytanię.. no może czasem drzewa bardziej bujniejsze ;)
Kolejnym z nich jest Upper and Lower Falls.
Odlegość pomiędzy nimi jest w sam raz na krótki spacer przez las bez samochodu.
Biała dama ;)
Wollomombi to kolejny, a zarazem ostatni wodospad, na naszej wodospadowej trasie. Najmniej zjawiskowy, jednak w najbardziej efektownym krajobrazie.
Idziemy w stronę drugiego punktu widokowego i zonk...
Czas wracać, gdyż według naszej złotej zasady jeździmy do zachodu słońca. Oczywiście i tym razem jechać i tak będziemy w ciemnościach, gdyż dojechać musimy do Grafton. Do wyboru mamy dwie drogi, skrótem ale po sporych serpentynach i raczej drogą podrzędną lub powrót do drogi głównej i dalej przez Coffs Harbour do Grafton. Decydujemy się na wersję z drogą główną. Co z tego jak w pewnym momencie przegapiamy zjazd i po 30km dalej orientujemy się, że wjechaliśmy w drogę, która co prawda jest krótsza, ale nie koniecznie szybsza no i bardziej kręta. Postanawiamy kontynuować i nie wracać się z powrotem. Co prawda jest już dawno po zmroku ale co tam :) Po kilkunastu minutach mijamy dość pokaźny znak alarmujący o ostrożnej jeździe, gdyż.. na drodze spotkamy dzikie krowy. Ok.. nie musieliśmy czekać zbyt długo by przekonać się o tym, że znak takiej wielkości nie stał bez powodu. Liczyliśmy na jedną dwie no może maksymalnie kilka krów na drodze, gdzieś na poboczach. Naliczyliśmy około setki, a nasza jazda żółwim tempem, przypominała slalom wśród nich. Krówki za nim miały to, że stoją sobie na środku drogi. Minęliśmy około 7-8 stad krów, w różnych etapach. Oczywiście najgorzej bywało na zakrętach, gdyż nie wiadomo było kiedy przed maską pojawią ci się te kopytne stworzenia. Jeśli kiedykolwiek z Waterfall Way wracać będziecie na północny wschód omijajcie tę drogę z daleka :P
Koniec końców przejechaliśmy bez żadnych otarć i docieramy do Grafton uradowani, że wreszcie koniec. Zajeżdżamy na pobliską stację po napój dla Toyoty, a przed nami policemani :) Podbiegają do nas i natychmiast każą nam zostawić wszystko i przejść na drugą stronę ulicy, gdyż jakiś wariat grozi podpaleniem stacji... eh. Ledwo co ochłonęliśmy po serpentynowo-krowich wrażeniach a tu kolejne. Po kilku minutach stania na chodniku policemani stają na wysokości zadania i krępują delikwenta, dzięki czemu bez problemu możemy wrócić do auta i zatankować ;) Cały czas się tylko zastanawialiśmy czym on chciał podpalić tą stację?
My postanawiamy nadrobić trochę czasu i decydujemy się na dalszą jazdę. W środku nocy docieramy do Gold Coast i lądujemy na jednym z serwisowych parkingów na kolejny samochodowy nocleg.
Kolejna ostatnia już część niebawem ;)Gdybym miał brać udział w konkursie na najdłużej pisaną relacje to pewnie zająłbym w niej pierwsze miejsce :D Zapraszam na ostatnią cześć relacji z Australii, w której zamkne praktycznie wszystkie wątki ;)
W środku nocy docieramy do Gold Coast, gdzie bezskutecznie próbujemy znaleźć jakiś jeszcze czynny kemping. Nie udaje się, wiec szukamy ustronnego parkingu, gdzie będzie można przespać się w aucie.
Z samego rana pędzimy w stronę wybrzeża, by móc w końcu zobaczyć słynny surfers paradise. Nasz parking znajdował się gdzieś na obrzeżach, tak więc zajmuje nam nieco czasu by dojechac do centrum. Po drodze wśrod ulic czujemy się jak w Miami w USA. Wszędzie palmy, czysto sterylnie, większość ludzi wozi sie kabrioletami, a temperatura powietrza jest lepsza niż doskonała :)
Wreszcie docieramy na bulwar. Generalnie jednym słowem - jeśli ktoś jest wielbicielem szerokich piaszczystych plaż z lazurową wodą - będzie zadowolony.
Po długim spacerze i krótkim plażowaniu idziemy szukać kempingu. W dzień już bez problemu odnajdujemy interesujące nas miejsce, rozbijamy namiot i pędzimy w stronę centrum.
Miasto jest typowo wieżowcowe. Poza drapaczami chmur w Gold Coast spotkać możecie... więcej drapaczy chmur ;)
Uciekamy kawałek na polnoc, na punkt widokowy skąd widać panoramę miasta.
Wieczorem wracamy do centrum, na wspinaczke na Skypoint (ten budynek ze szpicem). Generalnie jeśli komuś nie zależy to nie polecam. Niby widoki są faktycznie fajne, gdyż wybieramy się tam o zachodzie słońca - ale... nie możecie wziąć ze sobą żadnych dodatkowych przedmiotów na szczyt łącznie z aparatami czy telefonami itd. Wszystko ze względów bezpieczeństwa (czyt. chcemy zbić na was jeszcze więcej kasy). Przewodnik oczywiście dysponuje swoim aparatem, wchodzi każdemu w 4 litery no i robi zdjęcia, które oczywiście możecie sobie dokupić. Plusem biletu wspinaczkowego jest to, że po zakończeniu wejścia ponownie zupełnie za darmo można wjechać na ostatnie piętro i zza szyby porobić sobie nieco swoich zdjęć.
Na drugi dzień pędzimy do oddalonego o godzinę jazdy autem Brisbane. Postanawiamy zwiedzić nieco centrum i ogród botaniczny, który był dość obszernie opisywany we wszystkich przewodnikach. Jak się okazało na miejscu autorzy nie mylili się. Ogród przede wszystkim jest ogromny, a mało tego - jest w trakcie rozbudowy.